Zakaz wyborczych reklam to zły pomysł

Dziś oczekiwany jest wyrok Trybunału Konstytucyjnego w związku z wnioskiem posłów PiS o stwierdzenie niekonstytucyjności m.in. jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Senatu i właśnie zakazów reklamy w postaci plakatów większych niż 2 metry kwadratowe oraz płatnych spotów radiowych i telewizyjnych. O ile jednomandatowe okręgi są dobrym rozwiązaniem, to ograniczenia sposobów reklamy wyborczej w moim przekonaniu nie mają uzasadnienia.

AKTUALIZACJA:** Bardzo dobry [wyrok](https://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,106884,9976256,Trybunal_decyduje_o_Kodeksie_wyborczym__RELACJA_NA.html) Trybunału Konstytucyjnego: zakazy reklam uznane za niezgodne z Konstytucją, za to jednomandatowe okręgi się ostały.

Prześledźmy kilka argumentów przeciwników reklam wyborczych (kontrargumenty oparte są na raporcie Cato Institute - Political Advertising Regulation: An Unconstitutional Menace?).

Krótkie spoty telewizyjne i billboardy nie pozwalają na przekazanie wartościowej informacji wyborcom.

Przecież komitety wyborcze dostają czas antenowy za darmo i to w dużej ilości, więc po co im dodatkowo 30-sekundowe spoty. Taka reklama nic do debaty nie wniesie. Nie zgadzam się, gdyż:

  • Istotne wiadomości można przekazać w formie zwięzłej - nie potrzeba do tego 5 minut czasu antenowego

  • Co więcej, większa długość przekazu wcale nie przekłada się na jego konkretność i przydatność dla wyborców - co z tego, że np. PSL będzie pokazywać pola i kombajny przez 5 minut zamiast 30 sekund?

  • Jest za to zasadnicza różnica między darmowymi, długimi audycjami wyborczymi, a krótkimi spotami - te drugie trafiają do znacznie większej grupy wyborców. Komu chce się godzinami oglądać audycje wyborcze?

  • Sukces polityczny wiąże się ze zdolnością do zwięzłego przedstawiania skomplikowanych problemów - jeśli ktoś nie potrafi tego robić, to nie powinien zajmować się polityką.

Krótkie spoty i billboardy zwykle koncentrują się nie na merytoryce, ale na emocjach - nie przyczyniają się więc do informowania wyborców.

W 1972 r. w USA przeprowadzono badanie, które wykazało, że wyborcy więcej dowiedzieli się o stanowiskach polityków wobec różnych kwestii z krótkich reklam telewizyjnych niż z niezależnych programów informacyjnych. Interesujące, jak wyniki takiego badania wyglądałyby w Polsce. Nie jest wykluczone, że podobnie. Oczywiście nie oznacza to, że wyborcy wiedzą dużo - chodzi tylko o źródło skąd wiedzą, to co wiedzą.

Krótkie spoty i billboardy promują kłamstwa i demagogię.

Życzę powodzenia zwolennikom tego argumenty w wykazaniu, że spoty telewizyjne są bardziej kłamliwe i demagogiczne niż wystąpienia na spotkaniach z wyborcami. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie - to publiczne spoty są narażone na większą krytykę wyborców i dziennikarzy - kłamstwa w nich zawarte będą miały jeszcze “krótsze nogi” niż te wygłoszone na festynach z kiełbasą wyborczą.

Krótkie spoty i billboardy są zbyt kosztowne dla małych partii, a w szczególności dla pozaparlamentarnych komitetów wyborczych - ich dopuszczenie promuje więc te partie, które już mają silną pozycję w parlamencie.

Spoty telewizyjne i reklama wielkopowierzchniowa są bardziej efektywne niż inne media reklamowe. W 1983 r. w USA oszacowano, że koszt dotarcia do wyborcy za pomocą reklamy telewizyjnej wynosił 0.5 centa, podczas gdy dla reklamy prasowej było to 1.5 centa a dla ulotek przesyłanych pocztą - 25 centów. Komitet wyborczy z małym budżetem powinien wydawać pieniądze jak najbardziej efektywnie, najlepiej na reklamy telewizyjne - jeśli wszystkie partie będą musiały się ograniczyć do festynów, które w przeliczeniu na wyborcę są bardziej kosztowne, to jest to korzyść dla partii bogatych.

Inna prawidłowość obserwowana w USA polega na tym, że negatywne (atakujące) kampanie telewizyjne są narzędziem kandydatów spoza parlamentu, którzy za pomocą agresywnej kampanii chcą usunąć ze stanowisk swoich przeciwników, co nierzadko się im udaje.

“Szkoda tych pieniędzy, którzy wszyscy wyrzucą na billboardy i spoty” (Donald Tusk, źródło)

Można zrozumieć żal premiera, gdyż ograniczenia reklamy były w interesie partii rządzącej. Ale chyba nikt nie wierzy, że zakaz spowodowałby zmniejszenie wydatków na kampanię wyborczą? Naturalnie te same miliony złotych trafiłyby we wszystkie inne kanały promocji. Można tylko zgadywać, co zdominowałoby przedwyborczy krajobraz. Moje typy to: festyny z gwiazdkami estrady i kiełbasą wyborczą, niespotykane wcześniej ilości plakatów do 2 metrów kwadratowych (wiaty przystankowe, może jakieś zupełnie nowe nośniki), zalew reklam w prasie wszelakiej, zalew reklam w internecie.

Premier chciałby, żebyśmy uwierzyli, że reklamy w tych “alternatywnych” kanałach promocji byłyby mniej “upartyjnione” i bardziej “cywilizowane” niż te w radiu i telewizji. Ja nie widzę podstaw do takiej wiary.

Krótko mówiąc, zakaz wyborczych reklam to zły pomysł.